„Hamlet”, jakiego nie było „(…) musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia” – pisze do duńskiego księcia Herbert w „Trenie Fortynbrasa”, a w jego tonie słychać bezlitosną i niezawodną znajomość ludzkiej natury, właściwą specjalistom od świata, pomników i wielkich idei. Diagnoza jest druzgocąca. A Hamlet nie może już nic powiedzieć. Wygodnie jest z pewnością rozmawiać z martwym Hamletem – z żywym, jak przekonuje lektura dzieła Szekspira, było znacznie trudniej. Niepokorny i brutalnie szczery, skłonny do gorzkiej ironii i oporny na negocjacje z losem, duński książę stał się obrazem tragicznego buntownika. Moralne niepokoje i wewnętrzne rozedrganie, stawiające Hamleta między słowem a czynem, zrzucano niekiedy na karb jego młodości. Młodości „górnej i durnej”, która szarpie się i wyrywa, i nie chce godzić się na zgniłe kompromisy ze światem. Świat się tej młodości jeszcze uleży – można się łudzić. Ta młodość jeszcze uleży się światu. Co jednak, jeśli niezgoda na rzeczywistość przeżywa wiosnę życia? Jeśli tragiczna pozycja Hamleta w świecie nie jest wcale winą (wieku) bohatera – ale winą świata, w którym rozpleniły się zło i głupota? Takie właśnie pytania zdają się stać u źródeł nowej inscenizacji dramatu, w reżyserii Seana Mathiasa. W rolę duńskiego księcia wciela się tu Ian McKellen – brytyjski aktor starszego pokolenia, znany między innymi z wybitnych kreacji w „Królu Ryszardzie III”, „Makbecie” czy „Otellu”. Szerszej publiczności, dla której aktor pozostaje przede wszystkim Gandalfem z „Władcy Pierścieni”, McKellen rysuje się jako „pogodny mądrym smutkiem” sędziwy filozof.